W zasadzie kolejna gangstersko-sensacyjna historia, mało oryginalna, tyle że tym razem pocięta na kawałki. Cała scena napadu, zbitka "Zed zszedł" (albo Zed's dead) brzmi fajnie, kilka fajnych kawałków na soundtracku i niewiele poza tym. Dialogi, które chyba miały być siłą tego filmu nie robią na mnie wrażenia.
Ktoś mi powie co takiego jest w tym filmie, na co ja jestem 'nieczuły'?
Film przez długi czas ogląda się jak kupę gruzu. Trudno dopatrzeć się w nim jakiegoś porządku, estetyki czy logiki. Ale kupa gruzu mogła powstać wskutek trafienia pociskiem przecudnej rzeźby. Można sfilmować moment trafienia przy pomocy ultraszybkiej kamery, i pokazać jak rzeźba się rozpada. Ale można też uzyskany film puścić od końca i zobaczyć, jak z kupy gruzu powstaje rzeźba. Albo jak trzy osobne wątki, płaskie i głupawe, zazębiając się niespodziewanie, tworzą misterną całość. I właśnie to doznanie oferuje nam Pulp Fiction, nie przy pomocy tricków filmowych, a dzięki niezwykłemu scenariuszowi Quentina T., geniusza jednego filmu.